Archiwum dnia: 15/02/2012

Słuchając Jarretta

W połowie lat sześćdziesiątych, przyszły wirtuoz fortepianu, Keith Jarrett, trafił do Nowego Jorku. Tutaj w klubach zetknął się ze zbuntowanymi bitnikami spod znaku Allena Ginsberga i jazzem. Dość szybko zauważył go Miles Davis i rozpoczęła się od 1969 roku dwuletnia współpraca.  Jarrett nie był jednak zapalonym entuzjastą elektronicznego brzmienia zespołu wspaniałego trębacza. Odszedł, bo zawierzył instrumentarium akustycznemu, które ma w sobie nieodkryte, niemierzone możliwości. I przy skromniejszych środkach ekspresji więcej w nich refleksyjności i więcej subtelnej poezji. Przede wszystkim poezji.

Ten artysta jazzu wydaje w 1975 roku  „The Koln Concert ” z niezwykłą, genialną muzyką. Wciąż jej słucham i nie sądzę, żeby kiedykolwiek przyszło jakieś znużenie (Bezik też te nuty uwielbia). Jego fortepian, wśród pomruków i aplauzu publiczności, wygrywa szmery strumienia, wielkomiejski zgiełk i podążanie mężczyzny za krokami ukochanej kobiety , tęsknotę i przemożne pragnienie miłości. Jego liryzm przynosi też inne skojarzenia muzyczne. Z grą Bo Stensona na „Dansere” Jana Garbarka i z  „My song”, „Luminessense” – te płyty romantyk z kraju fiordów nagrał właśnie z Keithem Jarrettem – z rockowymi brzmieniami francuskiej grupy Aaron i Tori Amos.

Miewam także literackie odniesienia do koncertu w Koln. Często, może ze względu na podobieństwo nazwisk, do wierszy znakomitego Randalla Jarrella z tomu „Mężczyzna spotyka kobietę”.  A są w nim wersy szeptane i wykrzykiwane przez tą muzykę : „Jest we mnie jakby odciśnięta/ Ta postać do której biegnę, dziwna,/ Zapierająca dech sylwetka, ona szepcze : „Jestem twoja, bądź mój”. Tak, Jarret i Jarrell pojawiają się obok siebie. Co ciekawe, poeta odszedł z tego świata dziesięć lat przed tym koncertem.

Podobne nastroje, tropy i wersy odnajduję również u tego pianisty – połączył barok i be-bop z poezją-
w „Dark Intervals” i następnych albumach. Nękany depresjami wywoływanymi przez chorobę, Keith Jarrett ostatnią płytę „Testament” wydał w 2009 roku. Mam nadzieję, że wirtuoz z Allentown w Pensylwanii jeszcze niejednokrotnie zadziwi urodą nowych utworów.

Żony artystów

Dzisiaj komercyjne i nieco absurdalne święto, bowiem dla zakochanych każdy dzień ich miłości jest niepowtarzalny i niczym sacrum. Ale ten dzień skłania również do refleksji, iż miłość jest tożsama z kobietą.I prawie wszystkie działania artystyczne powstają pod wpływem miłosnych uczuć do kobiet lub wtedy, kiedy mężczyzna próbuje udowodnić swojej muzie, że jest coś wart.
Jednakże życie u boku artysty nie jest łatwe. Trzeba pogodzić się z jego egocentryzmem i manią wielkości, fanaberiami, brakiem przewidywalności, nawet neurozami. Bycie muzą, kochanką, a przede wszystkim żoną takich ludzi, wymaga heroizmu i szczególnej miłości; niezwykle mądrej i pełnej wybaczenia.

Bohaterka opowiadania Antonio Tabucchiego „Czekając na zimę”, jest wdową po słynnym pisarzu, która po pogrzebie wraca do domu i rzuca w płomienie jego manuskrypty powtarzając w duchu: „Biedny głupiec”.
Mogłaby tak samo uczynić Katia Mann, towarzyszka życia Tomasza i matka innych pisarzy Klausa i Golo. Niezwykle inteligentna zrezygnowała ze swoich ambicji i wspierała przez całe życie literacką karierę wręcz egotycznego męża. Musiała przeżywać piekło uczuciowe, kiedy Tomasz i syn Klaus uganiali się za tym samym młodzieńcem Klausem Hauserem. Przed śmiercią, twórca „Czarodziejskiej góry” wymógł na niej, że dopiero 20 lat po jego odejściu opublikuje wspomnienia; liczył, że aż tak długo nie będzie żyła. W wieku 90 lat Katia ogłasza „Moje nienapisane wspomnienia”, które odsłaniają skalę jej wielkiego literackiego talentu i wręcz autodestrukcyjne poświęcenie dla noblisty. Część z jej dylematów przeżywała także Anna Iwaszkiewicz, albowiem Jarosław często kończył dnie w ramionach osobistych kierowców bądź kamerdynerów. Pisze o tym Miłosz w „Dzienniku myśliwego”.

Inne problemy były udziałem Gali żony Salvadora Daliego ; dla malarza porzuciła poprzedniego męża, poetę Paula Eluarda. Otóz Daliemu codziennie coś ekstrawaganckiego przychodziło do głowy. W ich domu w Port Ligat, przylepiał do sufitu i ścian skórki chleba albo układał na dywanach i meblach ślimaki, których śluz robił trwałe ślady. Gala postawiła po tych dziwactwach Hiszpanowi warunek; może używać w mieszkaniu jedynie takich materiałów, które nie psują się i nie niszczą wnętrz ani sprzętów. Gala posiadła konieczną umiejętność żon artystów; utrzymywania fantazji w karbach rozsądku.

Nora Bernacle, żona Jamesa Joyce’a, nie rozumiała, być może, niczego z twórczości męża. W tym z „Ulissesa”, chociaż w tej powieści była pierwowzorem Molly. Nie była intelektualistką, co bardzo Irlandczykowi odpowiadało. Nora była do rodzenia dzieci, sprzątania i wyciągania kompletnie pijanego Joyce’a z knajp Triestu. Jej przypadek potwierdza tezę, że wielu artystów wybiera na żony kobiety, które nigdy nie będą ich równoprawnymi partnerami w związku. Mają być wobec egocentryków usługowe i wielbiące.I najlepiej jak mało i rzadko mówią.

Wielu twórców wychodzi z domu po papierosy i wraca … po pół roku. Niewątpliwie dotyczy to również Edwarda Stachury. Przyjeżdżał z żoną Zytą Oryszyn, notabene świetną tłumaczką prozy Trumana Capote’a, do Doliny Dzwonów i bywali często w Kotli u Czopików; wspominał o tym w listach do Mieczysława Czychowskiego. Pisząc „Siekierezadę”, Stachura nazywał Zytę czule Gałązką Jabłoni, jednakże jego włóczęgostwo i niespokojny duch, szukający całej jaskrawości- musiały przyczynić się do rozpadu związku i rozwodu. Bywa więc, że niektóre żony nie wytrzymują etosu artystycznych uniesień i wędrówek.

Naprawdę niełatwo jest być żoną artysty. Jednak bez żon i muz, czasami ukochanych, nie byłoby artyzmu. Nie byłoby nagłych odkryć, zadziwień i zachwytów nad magią kobiecości, nie byłoby poezji( od „poiein”- czynić magię), całego majestatu i szaleństwa sztuki.